Opowiadanie nie opublikowane Anity Stojałowskiej
(Kliknij tutaj aby przeczytać tłumaczenie na włoski)
W Orvieto, tuż przy parkingu i kolejce, która wwiezie was z Orvieto Scalo wprost na stare miasto znajduje się Pozzo San Patrizio.
Niskie, ceglane schody wiodą was spiralnie w dół, a wy z każdym krokiem zostawiacie chaos rzeczywistości, z jej zgiełkiem, kompromisami i poczuciem, że częściej to wy jej służycie niż ona wam, i zagłębiacie się w mrok. Macie do pokonania dwieście czterdzieści osiem stopni, by w końcu dotrzeć do wody, lśniącej w dole jak oko Boga; i tyle samo, by wydostać się na zewnątrz. I mimo, że schody są podświetlone przez małe lampy a kilkadziesiąt okien wewnątrz studni chwyta cierpliwie wpadający z góry blask nieba, na samym dole jest prawie ciemno.
Jest jednak prawdopodobne, że jeśli wybierzecie się tam w letni, powiedzmy czerwcowy poranek a nie późnym marcowym popołudniem, jak ja to zrobiłam, wewnątrz będzie jaśniej i uda się wam nie doświadczyć poczucia, że oprócz was i tej przezroczystej wody, srebrnej od wrzuconych tam monet nie ma na świecie nic więcej.
Wewnątrz studni, ponad wodą, przerzucono mały mostek i po jego przejściu zaczynają się kolejne schody, którymi będziecie się wspinać na górę, do świata, za którym tutaj, na dole, niektórzy zaczynają nagle bardzo tęsknić a inni chcą o nim zapomnieć – ale proszę byście się nie śpieszyli i zatrzymali się na mostku, pomiędzy tym co już przeszliście, a tym co przed wami.
Warto wtedy spojrzeć w górę, bo nad wami, wysoko, pięćdziesiąt osiem metrów powyżej widać jaśniejące koło nieba. Myślicie: pięćdziesiąt osiem metrów, cóż, to przecież niewiele. Jednak tam, na dole, w niejasny sposób (może za sprawą ciszy, może chłodu a może samotności) ta perspektywa się zmienia, i nagle pięćdziesiąt osiem metrów nad naszymi głowami okazuje się przestrzenią kosmiczną, wielką i groźną. Stańcie wtedy w bezruchu, w niebyciu prawie, by ją poczuć.
Woda opalizuje, lśni srebrzyście i trochę turkusowo, monety pokrywają całe dno i odbijają światło jak lusterka. Patrzenie na nie hipnotyzuje i nagle ich przyziemność i fakt, że tam, na górze, płaci się nimi za rzeczy dobre i rzeczy złe przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie, a ich jedyną wartością staje się miara spełnionych lub nie spełnionych życzeń. Nawet, jeśli byłoby to tylko naiwne pragnienie, by wrócić tu ponownie. A przecież wiecie, wiecie aż za dobrze, że to miejsce już nigdy nie będzie takie samo, ani wy w nim, ilekroć nie zeszlibyście tutaj ponownie. Któż wam jednak zabroni, w tej ciszy i mroku, mieć nadzieję na zatrzymanie czasu, na oszukanie świata, i tę osobliwą wiarę, że szczęście można mieć na zawsze, i że wystarczy jedynie opłacić je tanią monetą, wrzuconą, tak po prostu, do wody?
Św. Patryk to patron zagubionych dusz. Takich, co ciągle szukają swojego miejsca: wędrują po splątanych ścieżkach, wchodzą w ciemne niebezpieczne zaułki, samotnie zapuszczają się na pustynię, porzucają i są porzucane, stale niepewne swoich wyborów, spragnione by je w końcu odnaleziono i poprowadzono do raju. Tak, wierzcie mi, tacy też tu bywają i wrzucają monety w kruchej nadziei, że odnajdą swoją drogą do domu.
Niebo nad głową ciemnieje. Monety w wodzie błyszczą obojętnie, zakochane w swoim płochym blasku, zupełnie nieświadome, że ich lśniący byt zależy wyłącznie od tego jasnego kręgu na górze. Burzę ich spokój dorzucając kolejną. Woda porusza się i marszczy jak cienki, przezroczysty materiał. Moneta opada na dno, moje życzenia układają się do snu z tysiącami innych i nieruchomieją, a ja, ja wspinam się powoli w górę, dwieście czterdzieści osiem stopni przede mną, i przed wami, jeśli się kiedyś odważycie.